Moim Zdaniem…Uchodźcy
Moim zdaniem….
Uchodźcy i my. Dzieci jednego Boga.
Od pewnego czasu i przestrzeń medialną (prasa, radio, telewizja, internet) i codzienne życie „zawłaszczył” temat uciekinierów z terenów Syrii, Iraku, Jordanii, Afganistanu, Albanii, Erytrei, zmierzających do „lepszego świata”. O nich także pisze nasz papież Franciszek w Orędziu na Światowy Dzień migranta i uchodźcy, który przypadnie 17 stycznia 2016 roku:
Migranci są naszymi braćmi i siostrami poszukującymi lepszego życia, z dala od ubóstwa, głodu, wyzysku i niesłusznego podziału zasobów naszej planety, które powinny być rozdzielone równo między wszystkich ludzi. Czyż nie jest pragnieniem każdego poprawienie swoich warunków życiowych i osiągnięcie uczciwego i słusznego dobrobytu, który by mógł dzielić ze swoimi bliskimi? (…) U korzeni Ewangelii miłosierdzia spotkanie i przyjęcie bliźniego przeplatają się ze spotkaniem i przyjęciem Boga: przyjęcie bliźniego to przyjęcie samego Boga! Nie pozwólcie ukraść sobie nadziei i radości życia, które wypływają z doświadczenia miłosierdzia Boga objawiającego się w osobach spotykanych na naszych drogach!”.
Mimo wszystko w wielu Europejczykach rodzi się bunt, obawa i lęk przed niekontrolowanym napływem obcokrajowców, rozwojem islamu i terroryzmu, przed gwałtami i kulturowymi gettami.
Czy obawy są uzasadnione? Każdy przecież człowiek ma prawo je mieć i ma prawo je wyrażać. A czy chrześcijanin, a w dodatku dumny Polak-katolik ma prawo się bać? Moim zdaniem nie.
Zapytałem sam siebie: jak postąpiłby Chrystus wobec tych ludzi? Odpowiedź była jedna: On by ich przyjął i pomógł, tak jak już wcześniej przyjmował i pomagał „innym” – obcym, poganom, a także wrogom.
A skoro On tak postępował, to dlaczego ja mam robić inaczej? Inni przez kulturę, wyznanie, kolor skóry czy intencje zawsze są moimi braćmi, moimi siostrami, dziećmi Bożymi a nie „wcielonymi diabłami”. Uchodźców mogę przyjąć, nie boję się.
Mój pogląd można określić mianem naiwności, a gotowość przyjęcia uchodźców pod swój dach zaproszeniem diabła do domu. Mogę zostać „naiwniakiem” – w kontekście miłości bliźniego brzmi to nader zaszczytnie. Jednakże diabła do domu nie zapraszam, bo wierze w moc Bożej interwencji i nie będę wystawiał Pana Boga swego na próbę (por. Łk 4,12).
Kiedy 6 lipca 1415 roku palono na stosie Jana Husa, ten na widok fanatycznie zaślepionego chłopa, który dokładał drewna do stosu, miał powiedzieć „O sancta simplicitas” („O święta naiwności”). Chociaż uchodźcy jeszcze do nas nie dotarli, już są na stos skazywani, już się skrzykują niektórzy chrześcijanie dzierżąc w miłosiernych dłoniach szczapy najlepszego drewna, tak profilaktycznie, by go nie zabrakło, gdy stos wreszcie zapłonie.
I chyba jedynie już tylko Chrystus woła: „O święta naiwności”, bo zdaje się, że Jego innego wołania: „Jeśli bowiem miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie?” (Mt 5, 46), już niewielu pamięta.
Ks. Tomek